W rzeczy samej, o obowiązek tu chodziło.
Przed Cimourdain’em obowiązek stawał złowrogi, przed Gauvain’em straszny.
Prosty przed pierwszym; wieloraki, różny, zawiły przed drugim.
Wybiła północ, potem pierwsza zrana.
Gauvain zbliżył się nieznacznie do wyłomu, nie wiedząc o tem.
Pożar rzucał już tylko rozpierzchłą jasność i gasł.
Odblask jej padał po drugiej stronie wieży na płaskowzgórze, które chwilami stawało się widzialne, to znów, gdy dym zasłaniał ogień, nikło w pomroce. Jasność ta, wybuchająca dorywczo i nagle tłumiona ciemnością, czyniła przedmioty niekształtnymi i nadawała obozowym strażom potworną postać. Gauvain w zamyśleniu swem patrzył błędnie na to zacieranie dymu przez płomień i płomieni przez dym. Owo ukazywanie się i znikanie światła przed jego oczyma miało niejakie podobieństwo do ukazywania się i znikania prawdy w jego umyśle.
Nagle, między dwoma kłębami dymu, płomyk ulatujący z gasnącego żaru oświecił żywo wierzchołek płaskowzgórza, na którem wyskoczyła czerwona sylwetka wozu. Gauvain spojrzał na ten wóz; otaczali go jeźdźcy w żandarmskich kaszkietach. Zdawało mu się, że to był ten sam wóz, który przed kilku godzinami widział przez lunetę Guéchamp’a na widnokręgu, w chwili zachodu słońca. Na wozie byli luuzie, jakby zajęci jego wyładowywaniem. To, co składali z wozu, zdawało się ciężkie, i wydawało chwilami dźwięk żelaza; trudno byłoby powiedzieć, co to było. Dwaj z tych ludzi zeszli i złożyli na ziemi
Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/452
Ta strona została przepisana.
III.
Kaptur dowódcy.