Na kamiennej podłodze lochu, obok kwadratowego otworu do podziemia, stała lampa.
Widać też było na podłodze dzbanek napełniony wodą, kawał chleba żołnierskiego i wiązkę słomy. Komnata wykuta była w skale i więzień, ktoremuby przyszło do głowy podpalić słomę, daremnieby tylko się trudził; żadnego niebezpieczeństwa pożaru dla więzienia, dla więźnia zupełna pewność uduszenia się.
W chwili, gdy drzwi obracały się na zawiasach, margrabia przechadzał się po komnacie; był to ów machinalny chód tam i napowrót, właściwy każdemu dzikiemu zwierzowi w klatce.
Na odgłos otwieranych, a potem zamykanych drzwi podniósł głowę i lampa, stojąca na ziemi pomiędzy Gauvain’em a margrabią, oświetliła jasno twarze obu tych ludzi.
Spojrzeli na siebie takim wzrokiem, że obaj od niego stanęli jak wryci.
Margrabia wybuchnął śmiechem i zawołał:
— Dzień dobry panu. Sporo lat nie miałem