Zbliżył się do margrabiego, rozpiął swój płaszcz dowódcy, zarzucił mu go na ramiona, a na oczy kaptur zasunął. Obaj byli jednego wzrostu.
— Co to znaczy? — zapytał margrabia.
Gauvain zawołał głośno:
— Otwórz mi, poruczniku.
Drzwi się roztwarły.
Gauvain zawołał:
— A zamknij dobrze za mną.
I popchnął ku wyjściu zdumiałego Lantenac’a.
Zamieniona w odwach dolna sala oświetlona była, jak sobie czytelnik przypomina, krytą latarnią, przy której wszystko wydawało się jakby w zamgleniu; rzucała więcej cieniu niż światła. Ci z żołnierzy, którzy nie spali, widzieli przy tem przyćmionem świetle przechodzącego pośród nich i zmierzającego ku wyjściu człowieka wysokiego wzrostu, w płaszczu i kapturze okrytym galonem naczelnego dowódcy; oddali mu ukłon wojskowy, a on przeszedł.
Margrabia zwolna przeszedł odwach, przeszedł wyłom, potrąciwszy nieraz głową o mur, i wyszedł.
Szyldwach, sądząc, że widzi Gauvain’a, sprezentował broń.
Dostawszy się za wyłom, mając pod stopami polną trawę, o dwieście kroków las, a przed sobą przestrzeń, noc, wolność, życie, zatrzymał się i stał przez chwilę nieruchomy, jak człowiek, który dozwolił z sobą coś zrobić, uległ podejściu, i który skorzystawszy z otwartych drzwi, pyta się, czy źle, czy dobrze postąpił, waha się, czy iść dalej, i namyśla się po raz ostatni. Po kilku sekundach rozważnego zadumania wzniósł prawą rękę, trzasnął dwoma palcami i rzekł:
— Doprawdy!
I poszedł.
Zamknęły się drzwi lochu; został w nim Gauvain.
Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/462
Ta strona została przepisana.