od niego żądać i że posłusznym był tylko swemu sumieniu, nadludzkiemu głosowi, który sam jeden słyszał. Wszystko od niego zależało. Co zrobił jako sędzia wojenny, to samo mógł przerobić jako delegowany cywilny. On jeden mógł ułaskawić. Miał pełnomocnictwo nieograniczone; jednem skinieniem mógł uwolnić Gauvaina; był panem życia i śmierci; rozkazywał gilotynie. W tej tragicznej chwili był on człowiekiem wszechwładnym.
Należało tylko czekać.
Noc zapadła.
Sala sądowa stała się znów kordegardą; zdwojono straże jak dnia poprzedniego; dwóch żołnierzy stanęło u drzwi zamkniętego więzienia.
Około północy człowiek z latarką w ręku przeszedł przez salę, dał się poznać strażom i kazał otworzyć więzienie. Był to Cimourdain.
Wszedł i drzwi za sobą zostawił otwarte.
Więzienie było ciemne i milczące. Cimourdain postąpił krok w tej ciemności, postawił latarkę na ziemi i zatrzymał się. W cieniu słychać było regularne oddychanie śpiącego człowieka. Cimourdain, zamyślony, przysłuchiwał się temu cichemu szelestowi.
W głębi więzienia na wiązce słomy leżał Gauvain. Jego to oddech słyszano. Spał snem głębokim.
Cimourdain zbliżył się na palcach i patrzył na Gauvaina: matka, patrząca na swoje niemowlę, nie miałaby spojrzenia czulszego i tak niewymownie serdecznego. To spojrzenie było może silniejszem od