tyla; chcę, żeby robak ziemi przemienił się w kwiat żyjący i uleciał w błękity. Chcę...
I umilkł. Oczy jego zapalały żywym blaskiem.
Usta poruszały się jeszcze, ale mówić przestały.
Drzwi wciąż były otwarte. Jakaś zewnętrzna wrzawa przenikała do więzienia. Słyszano przygłuszone dźwięki trąby, prawdopodobnie pobudkę poranną; potem kolby karabinów zadźwięczały uderzając o ziemię, zapewne luzowano warty; potem, dość blizko wieży, o ile można było wnosić w ciemnościach, zrobił się ruch podobny do poruszania desek i grubych tarcic razem z głuchym i przerywanym łoskotem, podobnym do uderzeń młota.
Cimourdain, blady, słuchał. Gauvain nic nie słyszał.
Jego zaduma stawała się coraz głębszą. Zdawało się, że przestał oddychać, z taką uwagą wpatrywał się w widzenie, jakie miał pod sklepieniem swego mózgu. Czasami lekko drgnął, a światłość, jutrzenki rosła w jego źrenicach.
Tak upłynął czas pewien. Cimourdain zapytał:
— O czem myślisz?
— O przyszłości — rzekł Gauvain.
I znów zapadł w głębokie rozmyślania. Cimourdain wstał ze słomianego łoża, na którem obaj siedzieli. Gauvain nie spostrzegł tego. Cimourdain, pożerając czułem spojrzeniem młodego człowieka, zwolna cofnął się ku drzwiom i wyszedł. Więzienie się zamknęło.
Dzień niebawem zaświtał na widnokręgu.
Razem z nim ukazała się na płasko wzgórzu Tourgue, ponad lasem Fougères, rzecz osobliwa, nieru-