Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/488

Ta strona została przepisana.

Człowiek ten milczał. Wszyscy milczeli. Żołnierze mieli karabiny u nogi i oczy spuszczone. Trącali się łokciem, ale nic nie mówili. Przed ich wyobraźnią przesuwały się mgliste obrazy owej wojny, tylu walk, tylu zasadzek w lesie, na które się odważnie narażali, owej ćmy chłopów wściekłych, którą rozpraszało ich mężne tchnienie, owych warowni zdobytych, bitew wygranych i licznych zwycięztw — i teraz im się zdawało, że wszystka ta chwała przemienia się w ich sromotę. Posępne oczekiwanie ściskało wszystkie serca. Na estradzie gilotyny widziano przechadzającego się kata. Wzrastająca jasność poranku majestatycznie zapełniała niebo.
Nagle usłyszano przytłumiony łoskot, jaki sprawiają bębny krepą okryte. Odgłos tego pogrzebowego bębnienia zbliżał się; rozwarły się szeregi, orszak wszedł w czworobok i skierował się ku rusztowaniu.
Najprzód dobosze z czarnemi bębnami, potem kompania grenadyerów ze spuszczonemi karabinami, potem pluton żandarmów z obnażonemi pałaszami, potem skazany — Gauvain.
Gauvain szedł krokiem swobodnym. Nie miał więzów ani na nogach, ani na rękach. Był w wicemundurze, miał przy boku szpadę.
Za nim szedł drugi oddział żandarmów.
Gauvain miał jeszcze w twarzy ów wyraz radości zadumanej, która ją rozjaśniła w chwili, gdy powiedział do Cimourdain’a: Myślę o przyszłości. Nic niema tak niewysłowienie szczytnego, jak ten uśmiech nieprzerwany.
Dochodząc do smutnego miejsca, pierwszem spojrzeniem obdarzył taras wieży. Na gilotynę nie raczył spojrzeć.
Wiedział, że Cimourdain poczyta sobie za powinność być obecnym przy traceniu skazanego. Szukał go więc oczyma na tarasie. I znalazł go tam.