Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/61

Ta strona została przepisana.

jona śmiać się w czasie bitwy, teraz drżała. Niepodobna opisać jej przerażenia.
Kapitan Boisberthelot i porucznik Vieuville, ludzie przecież nieustraszeni, zatrzymali się u wierzchu drabiny, i niemi, wybledli, niepewni co począć, patrzyli na dół w przestrzeń między pomostami. Ktoś odsunął ich, trącając łokciem, i zszedł po drabinie.
Był to pasażer, chłop, człowiek, o którym przed chwilą rozmawiali.
Zszedłszy na ostatni szczebel drabiny, stanął.


V.
Vis et vir.[1]

Armata biegała tam i z powrotem między po mostami. Rzekłbyś, żywy wóz Apokalipsy. Migotanie latarki morskiej, kołyszącej się na ścianie okrętu przy bateryi, nadawało temu widzeniu zmienność światła i cienia, sprawiającą zawrót w głowie. W gwałtownej chyżości biegu kształt armaty znikał: raz ukazywała się czarna w jasności, to znów w mroku — odbijała blade połyski.

A tymczasem wciąż niszczyła okręt. Zgruchotała już cztery inne armaty i zrobiła szczelinę w ścianie okrętu; szczęściem, że ponad wodą, bo w razie nawałnicy, woda łatwoby tą szczeliną weszła do okrętu. Kadłub opierał się wściekłym uderzeniom armaty; jego wewnętrzne ściany z giętkich desek bardzo były trwałe; słyszano atoli, jak trzeszczały pod ciosami, które z pewną niesłychaną wszechbytnością, wszędy naraz padały. Ziarnko szrutu, wstrząsane w butelce, ani szybciej, ani szaleniej nie uderza. Cztery

  1. Siła i mąż.