Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/63

Ta strona została przepisana.

Byłoby to samo, co schwycić za kark i zgnieść błyskawicę.
Byłoby to samo, co piorun powalić na ziemię i spętać.
Boisberthelot rzekł do Vieuvilla:
— Czy wierzysz w Boga, kawalerze?
Vieuville odpowiedział:
— Wierzę i nie wierzę. Niekiedy wierzę.
— W czasie burzy?
— Tak. I w chwilach takich, jak obecna.
— Wistocie, tylko Bóg może nas z tego położenia wybawić — rzekł Boisberthelot.
Wszyscy milczeli, a armata wciąż sprawiała łoskot okropny.
Bałwany morskie biły zewnątrz w okręt i na uderzenia armaty odpowiadały swemi ciosami. Rzekłbyś, dwa młoty bijące kolejno.
Nagle, w tym jakby niedostępnym cyrku, gdzie miotała się szalona armata, ukazał się człowiek z drągiem żelaznym w ręku. Był to sprawca katastrofy, kanonier, celownik tej armaty, który niedbalstwem swojem stał się przyczyną okropnego wypadku. Zrobiwszy źle, chciał się poprawić i zapobiedz nowemu nieszczęściu. Trzymając w jednem ręku lewar z bakiem, a w drugiem stryczek z ruchomą pętlicą, skoczył między pomosty.
Wówczas rozpoczęła się rzecz dzika i straszna; widowisko tytaniczne; walka armaty z kanonierem; bitwa materyi z rozumem, pojedynek rzeczy z człowiekiem.
Człowiek stanął w kącie i trzymając drąg i sznur w obu pięściach, wsparłszy się o dylowanie, krzepko opierając o podłogę nogi, które zdawały się być dwoma slupami stalowemi, blady, spokojny, tragiczny, jakby wryty w podłogę, czekał.
Czekał aż armata przemknie blizko niego.
Kanonier znał swoje działo i zdawało mu się, że i ono znać go powinno. Oddawna byli z sobą