w zażyłości. Ileż to razy wsuwał rękę w jego paszczę! Był to jego potwór przyswojony To też jął doń przemawiać, jak do swojego psa.
— Chodźno — mówił.
Może nawet kochał tę armatę.
I zdawał się pragnąć, żeby do niego przyszła.
Ale przyjść do niego byłoby to wpaść na niego. A wówczas był zgubiony. Jak uniknąć zgniecenia? W tem całe pytanie. Wszyscy patrzyli osłupieni z przerażenia.
Ani jedna pierś nie oddychała swobodnie, z wyjąkiem może owego starca, który sam, z dwoma zapaśnikami w cyrku niedostępnym był świadkiem złowrogim ich walki.
I on mógł być zdruzgotany przez armatę. Nie ruszył się jednak ze swego miejsca.
Pod nimi ślepe fale kierowały walką.
W chwili, gdy przyjmując straszny pojedynek, kanonier wyzywał swoje działo do walki, zdarzyło się skutkiem kołysania morza, iż armata zatrzymała się na chwilę nieruchoma i jakby osłupiała ze zdumienia.
— Chodź że do mnie — mówił człowiek. Ona zdawała się go słuchać.
Nagle skoczyła na niego. Człowiek uniknął ciosu.
Rozpoczęła się walka. Walka niesłychana. Stworzenie kruche bierze się za bary z jestestwem niezłomnem. Zwierzę z ciała uderza na zwierzę ze śpiżu. Z jednej strony siła, z drugiej dusza.
Wszystko to działo się w półcieniu. Było to jakby mgliste widzenie dziwu.
Dusza; rzecz dziwna, powiedziałbyś prawie, że i armata ma duszę; ale duszę pełną wścieklej nienawiści. Ślepota owa zdawała się mieć oczy. Potwór miał minę jakby czyhał na człowieka. Można było prawie uwierzyć, że była chytrość w tem śpiżowem cielsku. I ono wybierało sobie chwilę stosowną do
Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/64
Ta strona została przepisana.