Kanonier skłonił się przed pasażerem.
— Panie — rzekł do niego — ocaliłeś mi życie.
Starzec przybrał znów postawę obojętną i nic nie odpowiedział.
Człowiek wprawdzie zwyciężył, ale można było powiedzieć, że i armata zwyciężyła.
Przestrzeń między pomostami, teraz gdy można było tam zajrzeć, przedstawiała widok okropny. Wnętrze komórki wściekłego słonia nie byłoby bardziej zniszczone.
Jakkolwiek koniecznem było, żeby nie widziano korwety, większa jeszcze konieczność nakazywała bezzwłocznie ją ratować. Należało więc oświetlić pokład, tu i owdzie zawieszając latarki.
Kiedy ludzie osady okrętowej naprędce naprawiali niebezpieczniejsze uszkodzenia międzymostu, zatykali dziury, którędy woda wciekała, i osadzali na bateryi działa, które uniknęły nieszczęścia, tymczasem sędziwy pasażer powrócił na pomost.
I oparł się plecami o wielki maszt.
I wcale nie zwracał uwagi na ruch, jaki się dział na okręcie. Po obu stronach wielkiego masztu kawaler Vieuville ustawił w szyku bojowym żołnierzy piechoty morskiej, a na gwizd świstawki dowódcy służby okrętowej, majtkowie zajęci manewrami, uszykowali się na rejach.
Hrabia Boisberthelot postąpił ku pasażerowi.
Za kapitanem szedł człowiek, dziki, zadyszany, w podartem i bezładnem odzieniu, a jednak z miną zadowoloną.