Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/72

Ta strona została przepisana.

sobą trochę nocy. Ta noc mogła nawet potrwać dość długo, zwłaszcza, że ją tworzyły chmury wysokie, gęste i grube, podobne sklepieniu niewzruszonemu.
Wiatr, zmiótłszy nareszcie mgły z dołu, pędził korwetę ku Minquierom.
W takim stanie skołatania i uszkodzenia statek nie słuchał już prawie rudla, toczył się raczej niż płynął i tłuczony falą, pozwalał jej robić z sobą, co się podoba.
Minquiery, skała tragiczna, jeżyły się wówczas jeszcze groźniej niż dzisiaj. Niejedna wieża tej twierdzy otchłani rozpadła się pod ustawicznemi ciosami morza; skały zmieniają swe kształty; każdy przypływ i odpływ przechodzi po nich, jak ząb piły. W owej epoce zetknąć się z Minquierami — było to zginąć.
Flotylla zaś była eskadrą zatoki Cancale, wsławiona później pod dowództwem kapitana Duchesne, którego Loquino nazywał „ojcem Dębowcem“ (père Duchêne).
Położenie było krytyczne. Korweta podczas rozpasania się armaty zboczyła niepostrzeżenie z drogi, i posuwała się raczej ku Granville niż ku Saint-Malo. Gdyby nawet mogła płynąć z żaglami rozwiniętemi, Minquiery zagradzały jej powrót ku Jersey, a eskadra nie dozwalała przysunąć się do brzegów Francyi.
Zresztą nie było burzy, lecz, jak powiedział sternik — fala. Morze, silnym wiatrem rozkołysane, przelewające się po dnie nierównem, było dzikie.
Przez całą noc korweta „Claymore“ miała mgłę i lękała się nawałnicy; morze skłamało, lecz w sposób okrutny; naszkicowało burzę, a dało skały. Było to zawsze, choć w innej formie, rozbicie.
Do zguby na skałach przyłączyła się zagłada w boju. Jeden nieprzyjaciel dopełniał drugiego.
Vieuville zawołał z wybuchem śmiechu mężnego:
— Tu rozbicie, tam bitwa. Z obu stron mamy kwinterno.