Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/79

Ta strona została przepisana.

Starzec poważnem skinieniem głowy dał znak zezwolenia.
— Żołnierze i majtkowie! — zawołał Boisberthelot głosem donośnym.
Wszelki ruch ustał nagle na statku i ze wszystkich stron twarze zwróciły się ku kapitanowi.
— Mąż, który jest pośród nas — rzekł Boisberthelot — przedstawia króla. — Został nam powierzony, powinniśmy go ocalić. Potrzebnym jest tronowi Francyi; w braku księcia krwi, będzie on, mamy przynajmniej tę nadzieję, naczelnikiem Wandei. Jest to wielki wódz. Miał wylądować we Francyi z nami, trzeba, by wylądował beŁ-nas. Ocalić głowę, jest to ocalić wszystko.
— Tak! tak! tak! — zagrzmiały głosy całej osady.
Kapitan mówił dalej:
— I on też wystawia się na groźne niebezpieczeństwa. Nie łatwo dotrzeć do brzegu. Łódź, aby mogła się oprzeć wysokim falom, powinnaby być wielką, a musi być małą, by umknąć przed flotylą. Idzie o to, aby przybić w bezpiecznem miejscu, raczej od strony Fougères niż Coutances. Potrzeba majtka dzielnego, dobrego wioślarza i dobrego pływaka, krajowca, znającego przesmyki między skałami. Jest jeszcze dość ciemno, by łódka mogła niepostrzeżenie oddalić się od korwety. Potem ją dym, który tu będziemy mieli, osłoni. Mała, przemknie się na mieliznach. Gdzie chwytają panterę, tam się łasica wymyka. Niema wyjścia dla nas, jest dla niej. Łódź oddali się z pomocą wiosła, statki nieprzyjacielskie jej nie dostrzegą, a zresztą przez ten czas będziemy je tu zabawiać. Nieprawdaż?
— Tak! tak! tak! — krzyknęła osada.
— Niema chwili do stracenia! — zawołał kapitan. — Kto na ochotnika?
Wpośród ciemności wystąpił z szeregu majtek i rzek!:
— Ja!