Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/84

Ta strona została przepisana.

— Dlaczego? — zapytał starzeć.
Nastała chwila milczenia. Majtek zdawał się jakby zmieszany tem zapytaniem. I rzekł:
— Mówię, że chcę cię zabić.
— A ja cię pytam: dlaczego?
W oczach majtka mignęła błyskawica.
— Bo kazałeś zabić mego brata.
Starzec odpowiedział spokojnie:
— Pierwej ocaliłem mu życie.
— Prawda. Ocaliłeś go najprzód, a potem zabiłeś.
— Nie ja go zabiłem.
— Któż więc?
— Jego wina.
Majtek otworzył usta i wpatrzył się w starca; potem znów ściągnął brwi dziko.
— Jak się nazywasz? — rzekł starzec.
— Nazywam się Halmalo; ale nie potrzebujesz wiedzieć mego nazwiska, aby zostać przezemnie zabitym.
W tej chwili weszło słońce. Promień jego padł na twarz majtka i oświetlił jasno tę dziką postać. Starzec przyglądał mu się bacznie.
Kononada wciąż trwała, lecz strzały rozlegały się teraz w pewnych przerwach i jakby w podrywach konania. Dym, zalegający szeroko widnokrąg, opadał. Łódź, nie kierowaną wiosłem, unosiły fale.
Majtek prawą ręką dobył z za pasa pistolet, a lewą różaniec.
Starzec powstał.
— Wierzysz w Boga? — zapytał.
— Naszego ojca, który jest w niebie — odpowiedział, żegnając się, majtek.
— Masz matkę?
— Mam.
Przeżegnał się powtórnie, a potem rzekł:
— Skończona rzecz, daję waszej jasności minutę czasu.