Halmalo był godnym podziwienia żeglarzem. Dokazywał cudów zręczności i rozumu; improwizowane to przemykanie się pośród skał, bałwanów i czat nieprzyjacielskich było arcydziełem. Wiatr zmniejszył się i można było kierować łódką.
Wieczorem drugiego dnia, na godzinę blizko przed zachodem słońca, pozostawił za sobą górę Ś-go Michała i przybił do brzegu płaskiego, żwirowatego, który zawsze bywa pustym, bo jest niebezpiecznym; można tam osiąść na mieliźnie.
Na szczęście, morze było wysokie.
Halmalo dotarł jak można najbliżej brzegu, pomacał piasek, a widząc, że jest stały, wparł na niego łódkę i wyskoczył na ląd.
Za nim wyszedł na brzeg starzec i rozejrzał się po widnokręgu.
— Panie — rzekł Halmalo — jesteśmy tu przy ujściu Couesnon. Oto po prawej stronie Beauvoir, a Huisnes po lewej. Ta dzwonnica przed nami, to Ardevon.
Starzec schylił się do łódki, wziął suchar, włożył w kieszeń i rzekł do majtka:
— Zabierz resztę.
Halmalo włożył do worka resztę mięsa i sucharów, zarzucił go sobie na plecy i zapytał:
— Czy mam prowadzić Waszą jasność, czy iść za nią?
— Ani jedno, ani drugie.
Halmalo spojrzał na starca zdziwiony.
Starzec mówił dalej:
— Halmalo, rozstaniemy się. Być we dwóch nie warto. Trzeba być albo w tysiąc, albo samemu.
Zatrzymał się i wydobył węzeł z zielonego jedwabiu, dosyć podobny do kokardy, w środku którego wyhaftowaną była złota lilia.
— Umiesz czytać?
— Nie.
Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/89
Ta strona została przepisana.