Strona:PL V Hugo Rok dziewięćdziesiąty trzeci.djvu/98

Ta strona została przepisana.

— Nikomu. Właśnie.
— Pójdę wszędzie.
— A strzeż się. W tym kraju łatwo śmierć połknąć.
— Śmierć, nie zważam na to. Człowiek ledwie krok się ruszy, a to może już na ostatnich nogach.
— Jesteś dzielny chłopiec.
— A jeżeli zapytają mnie o nazwisko Waszej jasności.
— Nie powinno być jeszcze nikomu wiadome. Powiesz, że go nie znasz, będzie to prawda.
— Gdzie się znów z Waszą jasnością zobaczę?
— Tam, gdzie będę.
— Jakże się o tem dowiem?
— Wszyscy to będą wiedzieli. Tydzień nie minie, a będę głośny. Dam z siebie przykład, mszcząc króla i religię, i poznasz łatwo, że to o mnie będzie mowa.
— Rozumiem.
— Nie zapomnijże czego.
— Niech Wasza jasność będzie spokojna.
— Idź teraz. Niech cię Bóg prowadzi. Idź.
— Zrobię wszystko, co mi wasza jasność kazała. Pójdę. Będę mówił. Będę słuchał. Będę rozkazywał.
— Dobrze.
— A jeśli mi się uda...
— Zrobię cię kawalerem Ś-go Ludwika.
— Jak mego brata; a jeśli się nie powiedzie, każesz mnie wasza jasność rozstrzelać.
— Jak twego brata.
— Zgoda.
Starzec pochylił głowę i zdawał się pogrążać w poważnem zamyśleniu. Gdy podniósł oczy, był sam. Halmalo wyglądał już jak czarny punkt, niknący na widnokręgu.
Słońce już zaszło.