Ta strona została przepisana.
Mewy i mewki wracały; morze, to obczyzna.
Czuć było w przestworzu ów rodzaj niepokoju, który poprzedza noc; żabki drzewne skrzeczały; krzyki, gwiżdżąc, ulatywały z bagien; mewki, gawrony, ostrygojady, kawki, szerzyły wieczorne swe wrzaski; nawoływały się ptaki nadbrzeżne; ale nie zabrzmiał ani jeden głos ludzki. Samotność była zupełną. Ani jednego żagla w zatoce, ani jednego w polu wieśniaka. Jak okiem sięgnąć, przestrzeń bezludna. Wysokie osty drżały na piaskach. Białe niebo zmierzchu rzucało na żwirowate wybrzeże szeroką, siną jasność. W dali leżące wśród posępnej równiny stawy, wyglądały jakby rozłożone na gruncie cynowe płyty. Wiatr dął od morza.