Strona:PL Verne - Czarne Indye.pdf/107

Ta strona została przepisana.
— 99 —

czone pomyślnym rezultatem. Wkoło nich sam tylko węgiel się znajdował. Wzruszenie opa­nowało ich i odbierało mowę.
Było to może niebacznie z ich strony za­puszczać się tak głęboko. Ale nie myśleli o od­wrocie. Żadna otwarta szczelina nie zagra­dzała im drogi, żadna przepaść nie ziała nie­czystymi wyziewami. Nie było więc powodu do zatrzymywania się i przez całą godzinę James Starr, Magdalena, Henryk i Szymon Ford szli przed siebie, nie zastanawiając się nawet jak się oryentować w tym nieznanym tunelu.
I byliby tak szli w nieskończoność, gdyby nie doszli do pewnego kresu tej szerokiej drogi, która ich wiodła od wejścia do kopalni.
Galerya przytykała do ogromnej pieczary, której na razie nie można było oznaczyć, ani wysokości ani głębi. Dokąd zachodziło jej sklepienie, do jakiej odległości dochodziła jej ściana przeciwległa? Ale przy świetle lampki, poszukiwacze nasi mogli stwierdzić, że zapeł­niała ją woda jakiegoś stawu czy jeziora, którego brzegi urozmaicone, osłonięte wysokiemi skały, ginęły w ciemnościach.
— Stójcie! — krzyknął Szymon Ford, za­ trzymując się nagle. — Jeszcze jeden krok, a mogliśmy w paść w niezgłębioną otchłań.
— Odpocznijmy więc moi przyjaciele