Strona:PL Verne - Czarne Indye.pdf/116

Ta strona została przepisana.
— 108 —

rękoma, i spuścić się na ten instynkt, który u Szymona Ford i jego syna stawał się drugą naturą.
James Starr i jego towarzysze szli w po­rządku oznaczonym. Milczeli, ale myśleli cią­gle w jaki sposób się uchronić od napadów, tak tajemniczo przygotowanych?
Henryk z rękami rozpostartemi, szedł śmiało naprzód, dotykając kolejno obu ścian galeryi. Jeżeli znajdował jak i otwór, jakie przejście poprzeczne, poznawał ręką, że nie należy weń wchodzić i trzymał się prostej drogi.
Śród głębokiej ciemności, do której oczy przywyknąć nie mogły, gdyż była zupełną, ten odwrót trwał ze dwie godziny blizko i Ja­mes Starr mniemał, iż muszą być niedaleko wejścia.
W istocie, w tejże chwili Henryk się za­ trzymał.
— Czyż nareszcie przybyliśmy do końca galeryi? — zapytał Szymon.
— Tak jest — odrzekł młody górnik.
— No, to musisz znajdować pod ręką otwór, którym weszliśmy ze sztolni Dochart do nowej Aberfoyle.
— Nie znajduję - odrzekł Henryk, któ­rego zaciśnięte dłonie napotykały tylko gładką powierzchnię ściany.
Stary nadsztygar postąpił kilka kroków na-