Strona:PL Verne - Czarne Indye.pdf/124

Ta strona została przepisana.
— 116 —

mieszały się w gęstych pomrokach, a gdyby jaki okręt chciał zawinąć do zatoki Irvine, niewątpliwie rozbiłby się o brzegi.
Maleńki port w Irvine nie jest bardzo uczęszczany, przynajmniej większe okręty omijają go zwykle.
Tego jednak wieczora jakiś rybak zapóźniony u wybrzeża, mógłby był widzieć ze zdziwieniem wielki statek, kierujący się w tę stronę. Gdyby się nagle rozwidniło, nie ze zdziwieniem, ale z trwogą patrzanoby na ten okręt, pędzony całą siłą wiatru, z rozpiętymi wszystkimi- żaglami. I nie płonne byłyby oba­wy, bo gdyby nie trafił odrazu w wązki otwór zatoki, nie miałby już żadnego schronienia wśród strasznych skał wybrzeża. Jeżeli ten statek upierałby się przy swoim zamiarze, jakże zdoła się podnieść i na czas usunąć?
Wieczornica miała się ku końcowi, Jakób Ryan opowiadał ostatnią baśń, gdy nagle na zewnątrz rozległy się okrzyki trwogi. Jakób Ryan przerwał swe opowiadanie i wszyscy spiesznie opuścili stodołę.
Noc była ciemna. Deszcz długimi strumie­niami siekł powierzchnię wybrzeża.
Dwóch czy trzech rybaków, opartych o skałę, wołało z całych sił. Jakób Ryan i jego towa­rzysze pobiegli w ich stronę.
Krzyki te nie odnosiły się jednak do mie­-