Strona:PL Verne - Czarne Indye.pdf/125

Ta strona została przepisana.
— 117 —

szkańców folwarku ale do okrętu, który bez­wiednie leciał na zgubę.
W istocie, ciemna masa widniała teraz w nie­wielkiej oddali. Był to okręt, łatwo dający się poznać po światłach, które nosił, białe na najwyższym maszcie, zielone poniżej, a czerwone u spodu. Widać go więc było, jak się zbliżał i pędził całą siłą ku brzegom.
— Okręt, na zatracenie idący? — zawołał Jakób Ryan.
— Tak jest — odrzekł jeden z rybaków — i teraz choćby chciał, nie mógłby już skręcić na bok.
— Sygnałów, sygnałów! — wołano na wszyst­kie strony.
— Jakich? — zapytał jeden z rybaków. — Na taki wicher niepodobna utrzymać ani jednej pochodni.
Podczas zamiany tych słów, wydawano nowe okrzyki. Ale niepodobna ich było sły­szeć wśród tej niepogody. Załoga okrętu nie miała już najmniejszej nadziei ocalenia.
— Dlaczegóż pędzą w tę stronę? — zawo­łał rybak.
— Może chcą się tylko odbić? — rzekł drugi.
— Czyż kapitan nie widział latarni na­szych? — zapytał Jakób Ryan.
— Chyba, że nie — odrzekł jeden z ryba­-