Strona:PL Verne - Czarne Indye.pdf/217

Ta strona została przepisana.
— 209 —

i będziesz je mogła podziwiać w całej oka­załości po raz pierwszy w życiu.
Oczy dziewczęcia zwróciły się na wschód. Henryk, siedząc przy niej, badał ją z niepo­kojem. Czyż nie będą dla niej za silne pierw­sze promienie słońca? Wszyscy czekali w mil­czeniu. Nawet Jakób Ryan zamilkł.
Już mała linia blada, z odcieniem różowawym, zarysowała się nad widnokręgiem, na tle lekkiej mgły. Reszta oparów nagromadzo­nych w zenicie, została uderzona pierwszym promieniem światła. U stóp Arthur-Seat, w głę­bokiej ciszy nocnej, Edynburg jeszcze drze­miący ukazywał się w połcieniu. Kilka świa­teł, gdzieniegdzie rozrzuconych, przerywało ciemności. Były to lampy ranne, które naj­wcześniej wstający zapalali w starem mieście. W tyle, na zachodzie, horyzont przecięty kapryśnemi sylwetami, ukazywał okolicę, ubar­wioną w gór szczyty, a na każdy z nich słońce nakładało ognisty piuropusz.
Linia, łącząca morze z niebem, zarysowy­wała się wyraźnie na wschodzie. Gama barw układała się podług porządku, jaki nadaje krąg słoneczny. Czerwone zabarwienie obło­ków na wschodzie, przechodziło w kolor fio­letowy u zenitu. Co sekundę paleta nabierała mocy: kolor różowy przechodził w czerwony, czerwony w ognisty.