Strona:PL Verne - Czarne Indye.pdf/51

Ta strona została przepisana.
— 43 —

— To ty Henryku? — brzmiała odpowiedź. — Czekaj, zaraz przyjdę.
I zaczął śpiewać na nowo.
Za chwilę, chłopiec dwudziestopięcioletni, o wesołej twarzy, uśmiechniętych oczach, ustach rumianych, włosach jasno blond, zjawił się na tle jasnem rzuconem przez latarnię i wskoczył na przystanek piętnastej drabiny.
Chwycił silnie rękę, którą mu Henryk po­dał i wstrząsnął nią przyjaźnie.
— Dzięki niebu, że cię spotykam! — za­wołał — ale widocznie święty Mungo mnie proteguje! Gdybym był wiedział, że dzisiaj wracasz na ziemię, nie byłbym się zapuszczał do tej otchłani.
— Pan James Starr — wyrzekł Henryk, obracając lampkę w stronę inżyniera, który dotąd pozostawał w cieniu.
— Pan Starr! — zawołał Jakób Ryan. — Ach panie inżynierze, nie byłbym pana poznał, odkąd wyszedłem z kopalni, oczy moje odwykły od ciemności i nie widzę wśród nich tak jak dawniej.
— A ja przypominam sobie małego chłopca, który ciągle śpiewał, dziesięć lat już upłynęło... Czy to ty mój chłopcze?...
— Ja sam, panie Starr! I choć zmieniłem rzemiosło, nie straciłem humoru. Ba!... śpiewać i śmiać się, to lepiej niż płakać i jęczeć.