sząc lampę by im oświecała drogę, zapuścił się w długą i wysoką galeryę, podobną do sklepienia katedry. Nogami obaj potrącali często pokłady drzewa, podtrzymujące szyny w chwili eksploatacyi. Zaledwie uszli pięćdziesiąt kroków, ogromny kamień padł u samych stóp Jamesa Starr.
— Ostrożnie panie Starr — zawołał Henryk, chwytając go za rękę.
— To kamień Henryku. Ach, te stare sklepienia nadwątlały widać, i...
— Panie Starr — rzekł Henryk — zdaje mi się, że ten kamień został rzucony... i to rzucony ręką ludzką.
— Rzucony! — zawołał James. — Co chcesz przez to powiedzieć, mój chłopcze?
— Nic, nic, panie Starr — odrzekł Henryk, którego spojrzenie spoważniało nagle, jakby usiłowało przebić grube ściany. Idźmy dalej, oprzyj się pan na mojem ramieniu, i nie obawiaj niczego.
— Bądź spokojnym Henryku!
Obaj przyspieszyli kroku, ale Henryk często odwracał się poza siebie, kierując blask lampki w głębie galeryi.
— Czy prędko dojdziemy? — zapytał inżynier.
— Za jakie dziesięć minut.
— Dobrze!
Strona:PL Verne - Czarne Indye.pdf/55
Ta strona została przepisana.
— 47 —