Strona:PL Verne - Czarne Indye.pdf/61

Ta strona została przepisana.
— 53 —

mieszkania, ale stary Szymon ani razu od lat dziesięciu nie wychodził na powierzchnię ziemi.
— Wychodzić! Po co? — powtarzał i sie­dział w swym czarnym pałacu.
W tym przybytku zupełnie zdrowym, pod­ległym zawsze średniej temperaturze, stary nadsztygar nie znał ani upałów w lecie, ani mrozów w zimie. Rodzina jego miewała się dobrze. Czegóż można było więcej żądać?
Co prawda to nieraz smutek uczuwał wielki. Żałował życia, ruchu, ożywienia dawniejszego w tej kopalni tak pracowicie eksploatowanej. Mimo to nie tracił nadziei.
— Nie! nie! kopalnia wyczerpana nie jest! — powtarzał.
I ten, który śmiał wątpić, że dawniejsza Aberfoyle nie zmartwychwstanie jeszcze, na­ raziłby sobie śmiertelnie Szymona Ford. Ni­gdy nie opuszczała go nadzieja odkrycia no­wego pokładu, któryby przywrócił całej ko­palni jej dawną wielkość. Jakżeby chętnie chwycił do rąk swoich oskard górnika i staremi spracowanemi dłońmi te skały rozbijał. Chodził więc po ciemnych galeryach, to sam, to z synem swoim, uważając, szukając i wra­cając co dzień bardziej zmęczonym ale nie zniechęconym do swojego »folwarku«.
Godną towarzyszką Szymona Ford, była Magdalena, wielka i tęga »kobiecina« czyli