Strona:PL Verne - Czarne Indye.pdf/78

Ta strona została przepisana.
— 70 —

Na dwa tygodnie przed przybyciem inży­niera do sztolni Dochart, Henryk myślał, że jest u celu swych poszukiwań.
Przebiegał stronę południowo-zachodnią kopalni z pochodnią w dłoni.
Naraz zdawało mu się, że jakieś światło zagasło o kilkaset kroków przed nim, w głębi ciemnego komina, który przecinał ostro galeryę. Rzucił się pospiesznie w danym kie­runku.
Próżne poszukiwania.
Ponieważ Henryk nie nadawał przedmio­tom fizycznym znaczenia nadprzyrodzonego, przeto stanowczo się upewnił, że jakaś istota nieznana błądziła po kopalni. Ale pomimo wszelkich poszukiwań, pomimo badania naj­mniejszych nierówności ścian galeryi, nic nie znalazł.
Zdał się więc zupełnie na wypadek, dzięki któremu miał poznać tajemnicę. Od czasu do czasu widział co prawda światełka latające tu i tam, jakby ogniki na bagnach, ale zjawi­ska te przemknęły jak błyskawica.
Gdyby Jakób Ryan i inni zabobonni gór­nicy ujrzeli te światełka fantastyczne, nieza­wodnie zawołaliby, że to duchy.
Ale Henryk ani myślał o tem. Stary Szy­mon tembardziej. I skoro obaj rozmawiali