Strona:PL Wójcicki - Klechdy.djvu/114

Ta strona została przepisana.

strach dodał im siły, rozpierzchły się na różne strony, daremnie chciała je dogonić dziewczyna Cicha.
W zielonéj dąbrowie rozproszone dziatki zbierają się razem, wabiąc się głosem przytłumionym, jak rozproszone stado kuropatw. Tam z bijącém sercem, oddychały zmęczone. Chłopię najstarsze stanęło na nogi, i z za dębu dojrzało, że dziewczyna co ich tyle zabiła, powróciła na cmentarz.
Słońce było na zachodzie, ojcowie i matki biegają po polach i ogrodach, szukając dziatek. Młoda matka pierwsza trafia na trawnik pod linę i z krzykiem rozpaczy, upada na zczerniałe zwłoki pierwszéj dziewczynki, była to jéj pierworodna córka. Na ten głos straszliwy biegną niewiasty, biegną ojcowie, schodzą się starcy. Matki rozdzierającym krzykiem, chcą przywrócić do żywota zmarłe dzieci, ojcowie w milczeniu płaczą, a starcy ze łzawem okiem mówią: był tu mór dzieci, dziewczyna Cicha. Pierwsza matka, co zwołała krzykiem inne, nie powstała już więcéj; drugie niewiasty wprowadzają z rozpaczą do chaty mężowie, starcy zabrali trupy dziatek, aby je pochować w świętéj ziemi.
W zielonéj dąbrowie wiatr ciepły powiał, właśnie słońce już tylko ostatnim promieniem świeciło, a pozostała drużyna strwożonych dziatek, nie śmiała ruszyć się z miejsca. Mglisty obłok nadpływa nad ich głowy, z pośrodka wychodzi dziewica ślicznéj urody z miłym uśmiechem. Niektóre dziatki wyciągając do niéj rączki, zawołały: matko! matko! I biegły do niéj jak do matki. Dziewica tuliła je do łona, udziela łakoci, inne patrząc na to, z radością biegną za pierwszemi, a dziewica sadza je rzędem w obłok, i gdy wybrała wszystkie, mglisty obłok uniósł się w górę, płynie lekko, dziatki gwarzą wesoło; bo je dziewica jak matka utula i pieści.
Zadzwoniły dzwony we wsi, niosą zmarłą matkę najprzód; niewiasty płaczą na swój stan sierocy, bo żadne we wsi nie zostało dziecię. Mężowie ze spuszczoną głową na piersi postępują zwolna, starcy niosą zczerniałe zwłoki morem zabitych dziatek. Jęk dzwonu pogrobowego rozległ się w około, wtedy dziewczyna Cicha niosła pełen fartuch strupieszałych kości; usłyszała ten głos powolny dzwonu, zrozumiała go dobrze, bo jéj twarz śniada, martwa, uśmiechem się rozjaśniła, a oczy mgliste rozogniły.
Wtedy razem nadpłynęła mglista chmura, w któréj dziewica Kania unosiła pozostałe grono dzieci, wydzierając je na zawsze z łona matek. Starzec jeden poznał co się święci w téj chmurze, krzyknął zatrwożony: Dzieci! Kania leci! i przycisnął zczerniałe zwłoki wnuka do siebie. Próżna trwoga, już żadnéj nie było dzieciny we wsi, jedne mór zabił, drugie chmura ciemna uniosła na zawsze, a matki sieroty zalewały się łzami, daremnie czekając powrotu zbłąkanych dzieciątek.