Strona:PL Wójcicki - Klechdy.djvu/157

Ta strona została przepisana.

Żal mu szczery serce ścisnął; tam zostawiał wszystko drogie, co polubił, i ukochał; a więc podleciawszy wyżéj, gdzie ni sęp ni orzeł Karpat, skrzydłem wiatru nie poruszył, gdzie zaledwo okiem sięgnął, z zmordowanéj piersi silnie dobędzie ostatku głosu, i zanuci pieśń pobożną.
Była to jedna z kantyczek, które dawniéj w swéj młodości, kiedy nie znał żadnych czarów, duszę jeszcze miał niewinną, ułożył na cześć Maryi i śpiewał zawsze codziennie.
Głos jego niknie w powietrzu, choć śpiewa z serca serdecznie, ale pasterze górale, co pod nim na górach paśli, zdziwieni podnieśli głowy, chcąc wiedzieć zkąd pieśń nabożna, słowa im z chmura przynosi. Głos jego bowiem nie poszedł w górę, ale przyległ do téj ziemi, by zbudował ludzkie dusze.
Skończył pieśń całą, zdziwiony wielce patrzy, że w górę nie leci wyżéj, że zawisł w miejscu. Spojrzy do koła — już towarzysza nie widzi swojéj podróży; głos jeno mocny nad sobą słyszy, co zagrzmiał w sinawéj chmurze:
— Zostaniesz do dnia sądnego, zawieszony tak jak teraz!
Jak zawisł w miejscu, dotychczas buja, a choć mu słowa w ustach zamarły, choć głosu jego nikt nie dosłyszy, starcy, co dawne pamiętają czasy, gdy miesiąc w pełni zabłyśnie przed niewielą jeszcze laty, wskazywali czarną plamkę, jako ciało Twardowskiego, zawieszone do dnia sądu.