i wysoki. Patrzy jak rycerzy wielu łamie karki nadaremnie: podchodzi pod ślizką górę i bez konia się gramoli. — Już od roku, słyszał, będąc w domu jeszcze, o królewnie, co zaklęta, w złotym zamku siedzi, na wierzchołku góry szklannéj. Poszedł przeto do lasu, zabił rysia i pazury ostre, długie przyprawił sobie na ręce, i do dwóch nóg umocował.
Taką bronią opatrzony, darł się śmiało na garb szklanny, słońce było na zachodzie, żak w połowie drogi ustał, zmęczony ledwie oddycha, pragnienie spiekło mu wargi! Czarna chmura nadpłynęła, próżno błaga i zaklina, by choć kroplę uroniła. Na próżno otwierał usta! chmura czarna przepłynęła, ani rosą nie zwilżyła warg spieczonych jak skorupy.
Pokaleczył krwawo nogi, rękoma się jeno trzyma. Słońce zaszło — patrzy w górę, aby dojrzał jéj wierzchołka, musiał tak zadzierać głowy, że mu barania czapka spadła. Spojrzy na dół, jaka przepaść! tam śmierć pewna i niechybna! Z przegniłych trupów smrodliwe ścierwy zaduszały oddech czysty, były to szczątki zuchwałéj młodzi, co się darli jak on tutaj.
Już mrok ciemny, gwiazdy blado oświecały szklanną górę; a żak młody, jak przykuty, na skrwawionych ręku wisi. Wyżéj drzeć już nie może, bo wyczerpał wszystkie siły; sam nie wiedząc co począć, wyciągniony czeka śmierci. Nagle sen mu skleił oczy, zapomina kędy leży, strudzony smacznie usypia; lecz choć we śnie ostre szpony tak głęboko w szkło zapoił, że przespał się do północy, nie zleciawszy z onéj góry.
Złotéj jabłonki pilnował sokół, co zrzucił z koniem rycerza; zawsze w nocy jak czujny strażnik oblatał gór wokoło. Zaledwie miesiąc wyszedł z za chmury, uniósł się z jabłoni i krążąc w powietrzu, zobaczył żaka.
Łakomy ścierwu, pewny, że trup świeży, spuszcza się nagle i siada. Lecz żak już nie spał, dojrzał sokoła i postanowił z jego pomocą uratować się z téj góry.
Sokół zapuścił szpony ostre w ciało, wytrzymał ból mężnie, i uchwycił za nogi ptaka; ten przestraszony uniósł go wysoko nad zamek i począł krążyć wokoło wysokiéj wieży. — Żak krzepko się trzymał, patrzał na lśniący zamek, co przy bladych promieniach miesiąca świecił jak mgła lampa; patrzał na okna wysokie, migające różnobarwna ozdobą, a na ganku siedziała śliczna królewna, zatopiona w myślach, dumając nad swoją dolą. Widząc, że blizko leci jabłoni, dobył z za pasa kozika[1] i obiedwie odciął nogi sokołowi. Ptak zerwał się z bólu wyżéj, i znikł w obłokach, a młodzieniec spadł na szerokie gałęzie jabłonki.
Wtedy odrzucił szpony sokole, ugrzęzłe wraz z szponami w ciele, a skórkę złotego przyłożywszy jabłka do ran skaleczałych, wnet wygoił wszystkie. Narwawszy pełne kieszenie złotych jabłek, wchodzi śmiało do zamku, przy bramie
- ↑ Kozik, rodzaj małego noża składanego, zwany inaczéj Cygankiem, który lud nasz zawsze przy pasie na rzemyku nosi.