Lecz i królewna zmęczona, nic mogła tak żwawo uciekać jako w początku. Czarownica wydostawszy się przeto z lasu, prędko ją dopędzić mogła. Biedna królewna zaledwo powłócząc nogami, rzuca jabłko; obejrzy się — aż to jabłko w górę wysoką i stromą wyrosło. Zapieniała z gniewu, i ze złości czarownica, drze się w górę, i po całodziennym trudzie, z samego wierzchołka dostrzega, jak omdlałym krokiem, zbiedzona strachem i trudem, uchodzi młoda królewna.
Dosiada żwawo koguta, leci z góry i już za kraj szaty nieszczęśliwą ma pochwycić, gdy ta rzuca prześcieradło, obejrzy się, a płachta szeroka w szersze morze się rozpływa. Wiatr ruszał wielkie bałwany. Płynąc na wielkim kogucie już zmęczona czarownica, wydawała się z daleka, jako jedna bryła śniegu, opryskana białą pianą szumiących bałwanów morza.
Uszczęśliwiona królewna, doszła zamku ojca swego. Już tam na nią oczekiwał i królewicz narzeczony. Król więc stary zaraz przeto ucztę sprawił i wesele. Cały zamek jaśniał ogniem, a czarownica zemdlona, siedząc na zdechłym kogucie, podrzucana bałwanami, patrzała na jasny zamek, słysząc wesołych grajków — okrzyki drużbów radosne. Miotała długo przekleństwa, aż skonała w wielkich bólach.
Morze wielkie zaraz znikło, zostawując czarownicy trupa na polach zamkowych. Ale wrony, czarne kruki, uciekały od jéj ścierwa. Napróżno chciano pogrzebać, ziemia na wierzch wyrzucała nieczystego trupa ciało. Aż jednéj nocy wśród burzy, sam wiatr zaniósł brzydkie zwłoki na podwórzec zamku tego, gdzie królewna lat nie mało, pod jéj strażą zostawała.