Strona:PL Wójcicki - Klechdy.djvu/264

Ta strona została przepisana.

żonki; lecz na zapytanie jéj nie mógł dać innéj odpowiedzi, jak tylko, że go to mocno boli, iż będąc w przymiotach duszy tak dalece wyższą od małżonek jego braci, nic może jednak pokazać się bez wystawienia się na ich szyderstwa i pogardę. Przyjemna małpeczka, dotknięta smutkiem małżonka, zatopiona chwilę w głębokiém dumaniu, nagle w oczach zdumionego królewicza zrzuciła skórę małpią; i odurzonym jego oczom ukazała się w postaci najpiękniejszéj kobiety, o jakiéj pomyśléć tylko można było, i w przepysznym i bogatym ubiorze.
— Mojéj małpiéj maski nigdy przedtém nie zrzucałam, bo nie mogę tego czynić bez wielkiego niebezpieczeństwa. Mimo téj potwornéj skóry, żyliśmy z sobą szczęśliwie, a ja nie potrzebowałam wystawiać się na niebezpieczeństwo dla saméj powierzchowności, w oczach rozsądnego człowieka tak mało wartości mającéj. Weź tę skórę małpią, którą niechętnie składam, i chowaj ja troskliwie w mojéj niebytności, z jéj stratą popadlibyśmy oboje w wielką nędzę, i nie mogę ci dosyć zalecać, ażebyś jéj ani chwili z oka nie spuszczał.
Wyrzekłszy te słowa, odeszła, za nim królewicz ochłonął z rozkosznego zadziwienia, w jakowe wprawiła go ta nagła przemiana małżonki. Słowo po słowie powtarzał sobie napomnienia małżonki; lecz im więcéj nad tém rozmyślał, tém bardziéj się przekonywał, że nie jest to dlań rzeczą zupełnie obojętną, miéć żonę pod postacią ładnéj kobiety czy brzydkiéj małpy, a ponieważ myśl ta była mu nieznośną, że nadobna jéj postać znowu do szkaradnego przebrania powróci, mimo zapowiedzianego niebezpieczeństwa, pewny, że małżonce swojéj przeszkodzi do ukrywania powabów i wdzięków, postanowił spalić skórę, i już do tego czynił przygotowania.
Tymczasem małżonki sześciu królewiczów, zgromadzone w pałacu królewskim, zdziwiły się nie pomału, ujrzawszy wchodzącą bratowę, która z tak powabną godnością do uczty biesiadnéj zasiadła, że nie wiedziały zaiste, nad czém się zastanawiać więcéj, czy nad bogactwem jéj stroju, czy nad jéj prawie nadziemską pięknością, czy wreszcie nad jéj czarowném postępowaniem. Wszelako, lubo na chwilę zmięszane i odurzone były, to mimowolne uczczenie wkrótce ustąpiło zawiści, porównywając się z tą królewską osobą, i widząc jak niższemi były od swojéj bratowéj. Nim ta zawiść dojrzała, nagle z pośrodka uczty zrywa się z największém przerażeniem powabna gościni, a zawoławszy: — Palę się! — znika z przed zadziwionych oczu zgromadzenia[1].
Grzmot okropny zapowiedział królewiczowi, co się stało u stołu królewskiego. Zaledwo skórę małpią wrzucono w ogień, gdy buchnęła płomieniem i zgorzała; w téj chwili zapadł się pałac i ogród. Nic nie pozostało, tylko srebrna lutnia, którą ukochana małżonka nie dawno z rąk wypuściła, dostrzegłszy, że dźwięki jéj nie były w stanie rozpędzić smutku królewicza. Królewicz w czas ją jeszcze uchwycił, nimby wraz ze wszystkiém, co go otaczało, rozpłynęła się w powietrzu. Łańcuch z rubinów, na którym lutnia wisiała, zarzucił na szyję i pośpieszył do pałacu ojca dowiedzieć się, co się stało z jego małżonką; powiedziano mu, że znikła, a powód k’temu łatwie odgadywał; lecz gdzie jéj szukać, gdzie ją wyśledzić?

Odwiedził drzewo tamaryndy, lecz, i tam nic dowiedział się o niczém. Drzewo stało jak dawniéj, i u stóp jego jako dawniéj szemrał strumień, ale na czułe zaklęcie królewicza żaden głos nie odpowiedział, i ani czarownica, ani małpa nie przybywały uweselić strapionych ócz jego.

  1. Tu właściwie należałoby przerwać powieść, przytoczoną jedynie dla porównania z nasz klechdą, dalszy już ciąg i koniec albowiem, nie mają żadnego z nią związku.