Strona:PL Wójcicki - Klechdy.djvu/265

Ta strona została przepisana.

Nieszczęśliwy królewicz poddał się zupełnie rozpaczy; nigdy małżonka nie wydawała mu się tak przyjemną jak teraz, gdy ją już może na zawsze utracił. Owa wielka zmiana jego szczęścia niemniéj także zasmucała, bo lubo w pierwszéj chwili nie przyznawał się do tego, że żal po stracie małżonki bardziéj jeszcze pomnożony został zniknieniem pałacu, i wszystkich niezmiernych kosztowności; smutek wszelako byłby go daleko prędzéj ominął, gdyby mu czarownica przynajmniéj zostawiła dla pocieszenia ogromne skarby swoje, i gdyby mógł żałość swoję wynurzać na poduszkach z aksamitu, i w salach złotem wyłożonych, ale nie na pustém polu, przy studni i koło drzewa tamaryndy.
Pełen chęci odzyskania straconego szczęścia, a może i wstydząc się w teraźniejszym poniżenia stanie ukazać się u dworu, postanowił pójść w świat, i dopóty nie spocząć, dopókąd nie odszuka téj żony, którą nieroztropnością swoją utracił. Przebył wiele krajów, i widział małp mnóstwo, ale żadna nie umiała go zawiadomić o straconym przedmiocie jego miłości. Znużony nareszcie długa i bezowocną pielgrzymką, udręczony na ciele i na duszy, umyślił odpocząć na chwilę. Cały świat znienawidziwszy, pragnął ustroni bezludnéj, i w niéj zamieszkał. Dom opuszczony stał samotnie na końcu ogrodu, co opasywał wiejskie pomieszkanie jednego kupca, aż o tym w gruzy rozsypanym niemal gmachu biegała pogłoska, że go złe duchy nawiedzały. Nikt więc nie śmiał zbliżać się do niego, i królewicz mógł tam bez przeszkody czas długi bawić.
Ponieważ smutek i myśli tęskne spać mu nie dawały, najcichszy szelest zaraz go budził z marzenia. Jednéj nocy, gdy śnił właśnie o swojéj małpiéj małżonce, obudzony był niezwykłém poruszeniem w powietrzu. Spojrzy przez dach otwarty — lecz mgłę jeno dojrzał, wkrótce głośny szelest skrzydeł rzadkiego zapowiadał gościa. Ukryty królewicz dojrzał go wreszcie, był to geniusz trochę niezgrabnéj postaci, a po wzdychaniach i jękach, jakie wydawał, łatwo się domyślił, że był zakochany. Lubo sam także cierpiał też samą chorobę, nie uznawał jednak za rzecz roztropną ukazywać się: został przeto w ukryciu i uważał niepostrzeżony, co smętny jego towarzysz czynić będzie. Geniusz złożył najprzód skrzydła, poprawił na sobie ubiór, a potém rzadkie owoce, które przyniósł w połach szaty, zgrabnie układał na srebrnym talerzu.
Królewicz poznał w nich zaraz owoce raju, jakie tak często jadał u małżonki swojéj, i która go zapewniła, że one rosną tylko w ogrodach rajskich. Gdy geniusz zajęty był czyszczeniem talerza, wysunął się królewicz z ukrycia, schwycił mu kilka owoców, i te w sukni swojéj ukrył. Wykradł się potém po cichu do ogrodu, i krok w krok idąc za geniuszem, widział, jak tenże zatrzymał się pod jedném oknem. Tu co do słowa podsłuchał rozmowę, którą geniusz miał z żoną kupca. Geniusz przechwalał się mocno przyniesionemi jéj owocami, i zapewnił, że żaden śmiertelnik nie jadł ich jeszcze, ponieważ one tylko w ogrodach rajskich od istot błogosławionych i od geniuszów, łaskę nieba posiadających, rwane być mogą. Słowa te zdawały się czynić wrażenie na onéj niewieście, która, jak cała płeć biała, lubiła szalenie wszystkie zagra niczne osobliwości, i jak uważać było można, nie długo dała się prosić o przyjęcie tak przepysznych owoców. Geniusz wszelako nic więcéj od niéj za to nie zyskał, tylko pozwolenie, że może przyjść znowu z nowym zapasem świeżych owoców. Królewiczowi przyszło na myśl, czyby nie można korzystać z głupstwa zakochanego geniusza i z próżności żony kupca. Przebrał się więc nazajutrz za ogrodnika, i udał się do kupcowéj, wzięte owoce niosąc jéj na przedaż. Kupiono je chętnie, i gdy głupi geniusz, nie postrzegłszy, iż mu owoce skradziono, znowu ze świeżemi następującéj przybył nocy, nie był najuprzejmiéj przyjęty. Rozgniewana niewiasta nazwała go kłamcą