i oszustem, ponieważ udawał, że z raju przyniósł owoce, we wszystkich prawie ogrodach rosnące. Biedny geniusz nie wiedząc co na ten zarzut powiedzieć, na próżno zaklinał się, że bynajmniéj jéj nie oszukał, i że drzewa na których te przecudne owoce rosną, mają konary ze złota, a liście ze szmaragdu. Uprzedzona kupcowa niczém jednak przekonać się nie dała, i odrzekła, że nie wierzy jego przysiędze, chyba że da jéj lepsze dowody swoich zapewnień. Geniusz nie uposażony ani szczególniejszemi darami wymowy, ani nader w sposoby przemyślny, nie wiedział jak sobie poradzić, i coby zrobić, by się usprawiedliwić w oczach swojéj kochanki. Po długiéj rozwadze podjął się wreszcie wziąść z sobą człowieka jakiego do ogrodów rajskich, by ten na własne oczy obaczył drzewa, z których owoce te zerwano. Nie zachodziła więc już żadna trudność, jeno żeby kogo wynaléźć, coby się podjął téj niebezpiecznéj podróży. Zaradził temu królewicz, ofiarując się na tę wyprawę. Geniusz obwinął go z lekka w swoją długą szatę, wzbił się z tym ciężarem w powietrze, i spuścił królewicza do jednéj z owych czarownych okolic, z których się niebo składa.
Trafiło się właśnie, że dawano tam w on czas wielką ucztę, i Bilmeryk — tak się nazywał ów geniusz — którego jeno nie stawało jeszcze, musiał przybywszy dla saméj przyzwoitości pozostać. Wbrew zwyczajowi swojemu, zajął najodleglejsze miejsce, kryjąc jeszcze ciągle towarzysza w faldach swojéj szaty. Królewicz wynalazł sobie tymczasem otwór do patrzenia i mógł całe towarzystwo oglądać. Jakże wielką uczuł radość, gdy ujrzał w całym blasku piękności swoją ulubioną małp królowę, siedzącą na dyamentowym tronie. Na jéj obliczu dostrzegł wyraz smutku, co go nadzieją poiło, iż rozłączenie z nim i ona także czuła boleśnie. Wszelako, ile możności, poskramiał niecierpliwość, oczekując pomyślnéj chwili, kiedy będzie się mógł jéj ukazać. Tymczasem nie uszła uwagi jego rozmowa, którą miał Bilmeryk z jednym małym potwornym, i daleko jeszcze brzydszym geniuszem. Jaka przyczyna — zapytał się ostatni — że na dworze naszym od nie dawna tak smutno? zaiste umrę z nudów, i jeżeli się to nie odmieni, to na przyszłość starać się będę unikać takich uczt smutnych. — Że tak śpiące życie prowadzimy, na które tak słusznie się skarzysz — odrzekł Bilmeryk — tego wszystkiego jest winną królowa małp; straciła dawną swoją wesołość, a co gorsza przez to niepotrzebne połączenie się z królewiczem Indów postradała skórę małpią i swoję srebrną lutnią. Co do niéj saméj, nie żałuję, bo sama na tém cierpi, ale co do lutni, to wszyscy cierpimy na tém, gdyż król nasz nie może słuchać żadnéj muzyki, bez towarzyszenia tego tak melodyjnie dźwięcznego instrumentu; a tobie musi być wiadomo, że my dworacy nie śmiemy nosić na twarzach wypogodzonych promieni słońca, kiedy oblicze króla zasępione.
Królewicz usłyszawszy to, wiedział co czynić; wysunął się nieznacznie z pod geniusza i niespodziewanie uderzył w struny srebrnéj lutni, któréj czarujące dźwięki po niebios gmachu zabrzmiały. Król geniuszów zerwał się uradowany, a królowa małp zemdlała. Posiadanie lutni magicznéj sprawiło królewiczowi nader uprzejme przyjęcie, gdy się zbliżył do władcy tych krain, dla złożenia mu uszanowania. Chętnie zrzekł się przyjaciół i krewnych dla owéj niebiańskiéj istoty, która tak dawno pragnęła powrócić w jego objęcia. Jeden Bilmeryk tylko stawszy się przyczyną tak szczęśliwego połączenia, najgorzéj wyszedł w téj sprawie. Nie mógł żadną miarą namówić królewicza, by z nim na ziemię powrócił, i niewiadomo z pewnością czy mu się kiedy udało przekonać kupcową o prawdziwości owoców rajskich.
Piszczałka. Cała ta klechda jest nacechowana słowiańskiém piętnem. Równie w powieściach jak i pieśniach ludu, znajdujemy jedną barwę rodzimą. Dusze zabitych
Strona:PL Wójcicki - Klechdy.djvu/266
Ta strona została przepisana.