Strona:PL Wójcicki - Klechdy.djvu/280

Ta strona została przepisana.

Jenżibaba zbudzona, leciała na ożogu najwięcéj za onym, co jéj zabrał trzewiki, ale był już na drugiéj stronie wielkiéj rzeki, gdzie go doścignąć nie mogła.
Miała ona w domu głowę trupa, którą gdy na swobodne powietrze wystawiła, wnet deszcz padał; gdy ją do izby schowała, zaraz świeciło słońce. Dowiedział się o tém najmłodszy on królewicz; póty czychał aż gdy raz głowę tę wystawiła, porwał i uciekł. Goniła go na ożogu, lecz ten w trzewikach cudownych po powierzchni wody, swobodnie biegnąc, uszedł.
Jenżibaba miała mówiącego ptaka, i tego chciał ukraść; przeto skrył się w pościel, wyglądając po temu sposobnéj chwili; ale ptak wydał go wołając: — Tu jest złodziéj! tu jest złodziéj! — Jenżibaba znalazłszy go, zawołała służebnicy swojéj, aby królewicza w piec wsadziła ognisty. Służka zabrawszy go do kuchni, każe położyć się na łopacie, ale on kładł się zawsze krzyżem i przez to nigdy do pieca pomieścić się nie mógł. Kiedy się długo męczyła służka nie mogąc do czeluści wsadzić, doradził młody królewicz, aby położywszy się sama, ukazała jak to ma zrobić. Gdy się położyła na łopacie, on ją w piec co rychléj wsunął, a sam przy oknie utajony, czekał co Bóg zdarzy.
Jenżibaba kazała drugiéj służebnicy ono pieczyste wyjąć, kiedy przyniosła na stół, chwaląc dobrą pieczeń zaczęła krajać, i z przestrachem poznała upieczoną własną służkę. Wtedy królewicz ze śmiechem w swoich trzewikach uciekł, na próżno goniony od Jenżibaby.

IV. Tatosz[1]. Pewien król miał wielce piękną, a śmiałą córkę, która nie chciała nikomu oddać swéj ręki, lubo wielu możnych panów i książąt starało się o nią.
Na mnogie naleganie swego ojca, rzekła: Ojcze! będę ci posłuszną, ale pod jednym warunkiem. Postawię na najwyższéj wieży proporzec, miecz, a jabłko na srebrnym talerzu; kto ztamtąd je dostanie, i na dół szczęśliwie zniesie, temu oddam rękę, i tego będę małżonką.
Wiadomość o postanowieniu córy królewskiéj wnet się szeroko rozeszła; w krótkim przeto czasie mnóstwo panów a rycerzy ze wszech stron zgromadziło się po dwakroć, lecz usiłowali daremnie.
W jednym szlacheckim rodzie było czterech braci, trzech odważnych i wysokiego ducha, czwarty niepozorny, a od braci piecuchem i popielnikiem zwany dla tego, że najwięcéj przy piecu siedział, a z rzadka gdzie wychodził. Ale miał on Tatoszyka konia, którego, kiedy potrzebował, na głos jego z pod mostu przybiegał.
Trzech braci jego na dzielnych koniach udali się także w ono miejsce, ażeby dobijać się o rękę królewnéj; piecuch po odejściu ich ubrawszy się nieco, poszedł ciekawy zobaczyć ktoby to jabłko dostał. Gdy na próżno i po trzeci raz rycerze i panowie ubiegali się, chcąc zdobyć proporzec, miecz i jabłko, wystąpił on piecuch przebrany na nędznym swoim Tatoszu, którego inni jeźdźcy wyśmiewali i popychali. Na końcu, gdy nikt dostać nie mógł, on piecuch na Tatoszyku, co się w krasnego orła przemienił, wyleciał na wieżę, pochwycił proporzec jedną ręką, miecz z jabłkiem drugą, i zniknął z oczu zdziwionych.

Król i jego córa wnet ogłosili, aby ten rycerz stanął przed niemi, gdy żaden nie stawał, kazali szukać w całéj krainie i po wszystkich domach, gdzieby się to jabłko znalazło.

  1. Tatosz u Słowaków, dziwotworny koń czarnéj barwy, jemu podobny u Czechów Szencik, a u Serbów Szaracz.