Strona:PL Wójcicki - Klechdy.djvu/47

Ta strona została przepisana.

Czereda pokutujących w różnych postaciach nie zniknęła w naszym wieku; a jeżeli nie słychać o nich po miastach: w siołach, na drogach rozstajnych, w górach i po lasach, jęk ich cichy i bolesny, budzi trwożliwe echa. Trąbki pokutujących myśliwych rozlegają się po kniejach przerzedzonych, lubo się nie mięszają jak dawniéj z pomrukiem niedźwiedzia.
Chociaż upiorom nieucinają głowy, serca osikowym nie przebijają kołem, ani na czarnym źrebcu nie szukają ich mogił; przecież widomie ukazują się dotąd, a wiele powieści dokładnie samych opisują upiorów.
Czarownice na łopatach i miotłach swobodnie jeżdżą na Łysą-górę, chociaż je nie pławią ani męczą, jak przed stu laty.
Cudowność ta i fantastyczność, rozlała się mgłą widomą na całéj Słowiańszczyznie. Jak dawniéj mniemał lud, tak i dotąd wierzy, że księżyc i słońce musi się codziennie płukać w nieziemskich padołach, pełnych studziennéj wody, by zawsze błyszczały jasném światłem. A to światło słoneczne przecież, promień skwarny, przed którym topielcy i upiory uciekają, dla których jest zgubnym, zabiją w krainie Serbów ich starodawnego władzcę. Zatrzymajmy uwagę nad tą klechdą Serbów.