— Zbudź się, o panie! — woła z rozpaczą — widziałem zorzy świtanie! Jeśli na chwilę zostaniesz jeszcze, promień cię słońca zabije.
Poczekaj chwilę, zaraz pobiegnę, byle na konia dość czasu: nim po zorzy błyśnie słońce, będę w murach swego zamku.
Posłuszny giermek czeka troskliwie; nareszcie po długiém staniu, wybiega Trojan, skacze na konia, i biegnie polotem strzały.
Ledwo podwórzec przebiegł kamienny, na pół lipowego mostu, aż widzi światło z za góry jasne.
— Panie! to słońce! — wykrzyknie giermek.
— Więc chwila śmierci zbyt blizka! — z goryczą odrzeknie Trojan. — Zsiędę z rumaka na chłodną ziemię, przycisnę ciało nieszczęsne: okryj mię płaszczem, a o zachodzie przybywaj z biegunem po mnie.
I skacze z konia drżący, i słaby, pada na ziemię wilgotną: a wierny giermek swojego pana kryje troskliwie pod grubym płaszczem.
Sam z rumakami śpieszy do zamku, w żelazną uderza bramę.
— Otwórz! odźwierny, otwórz co prędzéj! — woła drżącym głosem sługa.
Spadł most zwodzony, wpada do zamku i czeladź wszelką zwołuje.
— Gdzie Pan? gdzie Trojan? — pytają wszyscy. — On ze łzami konia wskazał.
Pan na polu rozciągniony, na wilgotnéj ziemi leży, skryty pod płaszcz, o zachodzie mam po niego śpieszyć z koniem.
Był dzień skwarny, wiatr nie powiał, słońce piekło jak ognisko. Pod płaszczem stulony Trojan, drżąc z gorąca i bojaźni, poprzysięgał sobie w duchu, że jeżeli wyjdzie cały, już nie będzie czekał zorzy.
Szli pasterze pędząc trzody, i nadeszli na Trojana. Patrzą, widzą, że płaszcz leży, więc podnoszą; widzą człeka, nagle cały płaszcz zrzucili. Trojan krzyczy i zaklina.
— Zakryj płaszczem mię, człowiecze! niedopuszczaj ognia, słońca!
Próżno błagał i zaklinał: słońce świeci, a promienie prosto w twarz Trojana biją. Ucichł nagle, bo już oczy w dwie się krople rozpłynęły; taje głowa, szyja, piersi, — w krótkiéj dobie całe ciało, jakby w łzy się zamieniło. A pamiątka zwłok Trojana, w kroplach rosy chwilę błyszczy; skwarny promień żaru słońca i te krople prędko suszy.