Strona:PL Wójcicki - Klechdy.djvu/62

Ta strona została przepisana.

Znając swoje oczy, któremi pomimo woli nieszczęścia i klęski sprowadzał, kazał wymurować dwór obszerny; ale wszystkie okna obrócił na Wisłę, chcąc tym sposobem, „ażeby ludziom nie szkodził, ani na własne zabudowania gospodarskie nie patrzył: dwa razy już mu bowiem spłonęły, kiedy spojrzał w złéj godzinie. Mimo to przeklinali go flisy i z trwogą ukazywali na duże okna murowanego dworu, zkąd oczy niejednemu zadały chorobę: a burza zawsze niemal w przystani na przeciwnym brzegu, wprost białego, jak nazywano, dworu, wiele statków uszkodziła.
Odważył się flis jeden: podpłynął na łodzi do białego dworu i chciał widzieć pana urocznego. Stary sługa przestraszony, wprowadził do komnaty jadalnej zuchwałego żeglarza. Pan jedząc obiad, rozgniewany, że mu nieznajomy przeszkadza, spojrzał na przychodnia ponuro, a flis dostał takiéj febry, że słowa przemówić nie mógł, i upadł na progu.
Stary sługa z rozkazu litościwego pana, wyniósł go do łodzi, dużo dał pieniędzy i odwiózł na brzeg przeciwny. Długo śmiałek chorował: kiedy zdołał mówić, okropny obraz, w którym wystawił dwór biały i urocznego pana, przestraszył jeszcze więcej wszystkich flisów, co go z ciekawością otoczyli. Od tego czasu każdy żeglarz płynąc po Wiśle, odwracał oczy od białego dworu, z cicha się modlił, i drżał na sarno wspomnienie złych oczu groźnego pana.

II.

Już lat dziesięć minęło, jak dwór biały był przestrachem okolicznych mieszkańców i flisów. Nikt nie odwiedzał pana urocznego, a nieszczęśliwy pędził samotne godziny.
Sroga nastała zima, stadami wilcy, wokoło dworu groźnym głosem wyli, a pan domu siedział smętny przy kominie, na którym wielki gorzał ogień, przewracając karty jakowéjś księgi.
Stary sługa już wszystkie drzwi pozamykał, i w téjże samej komnacie, z drugiej strony komina usiadłszy, ogrzewał stare i przemarzłe ciało, naprawiając sieć na ryby.
— Stanisławie! — rzekł pan do niego: — czy dużoście ryb w przerębli nałowili?
— Nie wiele, panie! ale będzie dosyć dla nas obudwu.
— Prawda! — mówił nieszczęśliwy bogacz: — już tyle lat, a my zawsze samotni — nieszczęśliwa godzina, kiedy mnie urodziła matka! Zawsze sam, żyję jak pustelnik; bo ludzie uciekają przede mną!
I otarł łzy, co zwilżyły nieszczęśliwe oczy.
Nagle usłyszeli na dziedzińcu głos ludzki wzywający ratunku. Zadrżał pan domu: tak dawno nie słyszał obcego głosu, stary sługa wybiegł z komnaty, a za nim pan uroczny z lampką w ręku.