— Daj to Boże! — zawołał sługa; — ale gdzież szukać przyszłéj mojéj pani?
Pan powstał z krzesła, zbliżył się na palcach do drzwi bocznéj komnaty, gdzie podróżni znużeni smaczno zasypiali; a wskazując ręką, wyrzekł z cicha: „tam!“
Stanisław kiwnął głową, jakby pochwalał wybór dobry, i przyrzucił drew na komin. — Pan zadumany odszedł do sypialni, a stary sługa pomrukując: „daj to Boże; ale nie dojrzeją te gruszki na wierzbie!“ — zasnął twardo.
Rano zbudził się podróżny, ale o dalszéj drodze nie mógł pomyśléć dla słabości małżonki.
Pan domu z radością się dowiedział, że dni kilka zabawią; a Stanisław już zaczął wierzyć, że dojrzeją gruszki na wierzbie.
Gość, był to szlachcic niemajętny; lecz choć nie miał do zbytku, żył uczciwie, i o nic nikogo nie prosił: upodobał sobie uprzejmego gospodarza, i po tygodniu goszczenia, rzekł raz do swojéj, już wiele zdrowszéj małżonki: Małgosiu! coś nasz łaskawy gospodarz smali cholewki do naszéj Marysi: i ona jak baczę nie od tego. Nie źlećby to było.
— Widzi ci się tak jeno! — odrzekła żona; — ale w duszy rada była, że co roiła sobie po głowie i mąż potwierdził.
Człek nie ubogi; nie młokos, nic mu nie brakuje — mówił daléj chodząc po komnacie: — nasza téż dziewka nie krzywa i dojrzała w latach, że już można oddać w ten stan święty, i pobłogosławić.
Po wieczerzy, gość sędziwy popijał starego węgrzyna, muskał czuprynę i słuchał z uśmiechem, jak pan domu, w pokornéj mowie, upraszał o rękę panny Maryanny.
— Podobałeś mi się waszmość — odrzekł po długim namyśle: i kiedy o wiano nie pytasz, ani go żądasz, a masz dosyć własnego chleba, niechże i przędzie kądziel w waszym dworze, a rodzi dzielnych synów.
We trzy miesiące, pan uroczny miał żonę. Znikła trawa i chwasty z alei lipowéj, bo je stratowało mnóstwo koni i kolas, co zwiozły krewniaków i przyjaciół panny młodéj na wesele do białego dworu. — W kilkanaście dni, gwar ucichł; a droga lipowa znowu zaczęła zarastać trawą i pokrzywą.