jeszcze tuczniejszych, sprowadzano z Węgier większe beczki sławnego wina, a z Litwy Kowieńskich miodów.
W dzień skwarny, gorący, letni, pod cieniem gęstéj lipy, stały dwie istoty, więcej do widmów niż ludzi podobne. Trzymając się za ręce, spoglądały na zamek wspaniały.
Pierwsze wybladłe, zżółkłe, żupan dziurawy, kawałkiem niegdyś bogatego pasa przepasane, buty dziurawe, czapkę podartą, była to bieda.
Drugie skóra a kości, oczy zamglone, oblicze skrzywione głodem, obwinięte stało płachtą zbrudzoną, nie miało nawet koszuli na sobie. Była to nędza. Nierozłączni towarzysze z sobą, stojąc pod lipą, taką wiedli rozmowę:
Patrz, moja swacho, jak piękny zamek, co tu statków ładownych pszenicą; słyszysz, wesoła kapela brzmi głośno. Ach, gdyby się tam dostać na chwilkę!
I czegóż pragniesz, czy tam nas puszczą? Spojrzyj, brama zawarta, a choćby mur przesadzić co nam łatwo, brytany duńskie kazałby wojewoda spuścić z łańcuchów, poszczwanoby nas jak wilków, lub niedźwiedzi.
Wiatr wieje ze strony zamku, zapach z kuchni woń roznosi (oblizując się) o! żeby zrazik mięsa, z kawałek kołacza lub marcepana!
O mój Boże, jabym przestała na kawałku suchego chleba, na kości niedogryzionéj, a tam psy lepsze kąski codzień pożerają, niż moja codzienna strawa.
Daremna nasza oskoma na przysmaki zamkowe; chodźmy, próżnie nie łykajmy ślinki. Patrz! co tu sioł i miast, tam mnie już dobrze znają, muszę