Strona:PL Wójcicki - Klechdy.djvu/87

Ta strona została przepisana.

Rozgniewawszy się czarownik na młodego parobczaka, wszedł do chaty, kędy mieszkał, i nóż nowy wyostrzony utkwił po pod progiem izby; zaklął przy tém by lat siedm, uniesiony pędem wichru, latał po szerokim świecie.
Parobek poszedł na łąkę, by ułożył siano w kopy, gdy się wicher nagle zrywa: porozrzucał kopy siana, i porywa parobczaka. Daremnie chciał się opierać próżno chwyta silną ręką, to płotu, to drzew gałęzi, jakaś siła niewidoma pędzi go pomimo woli.
Na skrzydłach wiatru niesiony, nie tykając stopą ziemi, leci jakby gołąb’ dziki. Już i słońce na zachodzie, a parobczak wygłodniały patrzy na dymiące wiosek chaty prawie nogą ich się tyka; lecz daremnie krzyczy, woła, próżno płacze i narzeka; nikt nie słyszy jego jęku, ani łez gorzkich nie widzi.
Tak pędzony trzy miesiące, wygłodniały i spragniony, wysechł jak sosnowa szczapa; obleciał światu nie mało, lecz najczęściéj wiatr go nosił po nad wioską, kędy mieszkał.
Spojrzy z łzami na swą chatę, gdzie miał dziewę ulubioną. Patrzy — aż ona wychodzi, niosąc obiad we dwojakach. I wyciągnął ku niéj ręce, wychudzone i zsiniałe. Próżno woła po imieniu, głos mu w słabéj piersi ginie; nic spojrzała nawet w górę.
Leci daléj; aż przed chatą stoi złośliwy czarownik; spojrzał w górę, krzyknął głośno: „Będziesz latał siedm roków, krążąc zawsze nad tą wioską, będziesz cierpiał, a nie umrzesz”.
— O mój ojcze! mój sokole! jeżli’m cię kiedy rozgniewał, przebacz! spojrzyj na mnie; patrz! już usta mi zdrewniały, spojrzyj na twarz i na ręce, same kości — niemasz ciała; ulituj się mojéj męki.
Czarownik poszeptał z cicha, a parobczak już nie leci, stoi w miejscu, lecz się stopą nic dotyka wcale ziemi.
— Dobrze to, że mnie przepraszasz; ale co mi dać przyrzekasz, że cię zwolnię z takiéj kary?