Strona:PL Wójcicki - Klechdy.djvu/98

Ta strona została przepisana.

A młody wieśniak słysząc ten głos w ciemnym lesie, porzucił furę z wołami, pełną narąbanego drzewa; a ucieszony słodka nadzieją, pełen otuchy i szczęścia, biegł i darł się przez gęstwinę, szukając wierzby na cudowną fujarkę. I błądził długo, i szukał długo, aż wśród suchéj łąki znalazł zieloną wierzbę. Uciął piękną gałęź, skręcił z niéj korę i miał gotową fujarkę.
Zadął na niéj, a radość napełniła mu serce. W téj uboczy nie było nikogo; sam wiec, uniesiony szałem wesołości, hasał po hujnéj łące, aż zmordowany upadł na murawę. Doznał już skutku fujarki, ale dreszcz go zimny przejął, gdy wspomniał, że jéj głos może obudzić duchy i zmarłych. Pot zimny, kroplisty wystąpił na lica. Lecz ciekawością zdjęty, chciałby co prędzéj pośpieszył pod cmentarz. Schował więc fujarkę za pazuchę i począł przedzierać się do wązkiéj drożyny.
Nie długo wybiegł na krasny wzgórek; okalały go dawne i stare mogiły tu zbiegały się rozstajne drogi, a krzyż nowy, świeży grobowiec oznaczał.
— Ha! — rzekł do siebie — sprobujwa, nim dojdziewa do cmentarza kawał ci drogi; niech choć jednego zobaczyma, czy na głos fujarki, podniesie swoje deski.
I dobył piszczałki; zaledwie zadął, krzyż się obalił, a z ziemi ukazał się dziad żebrak, zabity na rozstajnéj drodze przed trzydziestą laty.
Młody wieśniak odwrócił oczy ze wstrętem, nie chcąc patrzeć na twarz schudzoną wiekiem i nędzą, a zeszpeconą ranami. Lecz w przestrachu grał ciągle; wtedy zobaczył, że okoliste mogiły, roztwiérają się razem, usłyszał chrzęst żelaza, tętnienie podkowy.
Patrzy! żelazem zbrojni pokazują się rycerze: jedni pieszo, a wielu na koniach. Jeżeli dziada się nastraszył, więcéj jeszcze patrząc na liczny szereg uzbrojonych olbrzymów. On sam, lubo był rosły i we wsi swoje] najwyższy, każdemu z nich niemal po kolana zaledwo głową dostał. Z większego strachu otworzył gębę, podrapał się po głowie; a nie zadymając piszczałki, nieporuszył już więcéj mogił. Każde widmo nakryła ziemia, i tylko wiatr zimny powiewając, przyginał trawę i zioła.
Umęczony wesołością i przestrachem z widzenia zmarłych, przygotował grabie i widły niedoperza, chcąc użyć miłości i przyjaźni.
Już oddawna młoda Zosia z poblizkiéj chaty z czarnemi oczyma poruszyła mu serce; ale czarnobrewa nie dbała na zaloty młodego Jonka, jak go nazywano. Napróżno śpiewał do niéj:

U mojéj Zosieczki
Oczki jak tareczki,
Gęba jak śmietana,
Dana moja! dana!

Zosia się śmiała i z piosnki i z Jonka.
Pleła len w ogrodzie, kiedy się na nią zaczaił i grabkami niedoperza przy-