Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/041

Ta strona została przepisana.

Nareście przyszliśmy na polanę większą, w czarnej gęstwinie ukrytą, z jednej strony od lasu jarem głębokim przeprutą. Od polany tej ku północy las wyraźnie jakby do góry skoczył, albowiem tak się nagle i stromo grunt leśny podnosił, żeśmy naraz stanęli przed urwistą skałą, jakoby przed ścianą i gdybyśmy byli chcieli dostać się dalej, nie zbaczając z drogi, to chyba leźć po drabinie byłoby trzeba. Tu Semen stanął i pyta:
— Spamiętałeś dobrze drogę?
— Spamiętałem.
— Trafisz do domu?
— Trafię.
— A z domu?
— I z domu.
— Ile tobie lat? — pyta dalej.
— Piętnasty.
— Piętnasty rok — rzecze na to Semen — a to w twoich leciech już był mołojec ze mnie! Brał mnie ojciec na wojnę i na chadzkę do czajki na Czarne Marze! Czy ja jednego Tatara strzałą z konia zsadził, jak ja miał piętnaście lat! Wiem, że ty ciekawy i niedurny; i szczera dusza jesteś, i wierna; wiem, wiem. Zdrady jeszcze nie znasz, pewnie nie znasz, ale czy nie poznasz? Kto to wie, Boh znoje... Za nami, Kozakami, chodzi zdrada jako cień za człowiekiem; więcej mołojców ginie od zdrady niż od lackiego samopasu, niż od tatarskiej strzały, niż od janczarskiej szabli! A przysięgniesz, że mi wiary dochowasz?
— Przysięgnę! — mówię śmiało.