Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/087

Ta strona została przepisana.

Nic, biedak, nie mówił, jeno stękał a sapał jako miech kowalski, a usiadłszy na ziemię błędnymi od strachu oczyma na nas patrzył, jakby się połapać chciał, gdzie jest i co się z nim dzieje. Przyskoczył do niego Urbanek, cały jeszcze łzami ociekły, i począł go całować w obie ręce jakby miłego pana ojca, a głaskać po twarzy, a łysinę mu z potu ocierać, a śmiać się i płakać z radości, że aż się rzewno robiło w sercu na taką poczciwość a wdzięczny umysł tego chłopca.
— Panie Heliaszu — woła Urbanek żebyście też wiedzieli, komu za zdrowie i życie dziękować macie po Panu Jezusie i Pannie Świętej — to temu oto pacholikowi! — i wskazuje na mnie. — A jam się z jego łuku naśmiewał!
To mówiąc poskoczył Urbanek do mnie i w oba policzki mnie pocałował, a mnie się słodko w duszy zrobiło, że choć jestem jako pies bez pana na świecie, taki biedny i opuszczony, przecież ludzkości doznaję.
— A pan Grygier gdzie?— pyta złotniczek oglądając się dokoła.
— Widziałem tylko, jak w las zapadł — mówię — chodźmyż go szukać.
Weszliśmy w las i poczęliśmy nań wołać i szukać, i między chaszcze zaglądać, i długo było tego szukania, aż nareście wylazł pan Grygier spod gęstej leszczyny i patrzy na nas okrągłymi od strachu oczyma. Nadbiegł i Urbanek i mówi:
— Panie Grygier, wielka wiktoria! — Odpędziliśmy Tatarów, wyrwaliśmy im z rąk pana Heliasza, a już prawie był w łykach!