Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/090

Ta strona została przepisana.
VI


MENDYCZEK


Ledwie się niebo zarumieniło od zorzy porannej, kiedy się zbudziłem, podczas gdy wszyscy jeszcze spali. Zmówiłem pacierz nabożnie i z wdzięcznym sercem dla Opatrzności Bożej, że mnie, opuszczonego pachołka, przygoda nie zawiodła ani między złych ludzi, których wszędy uwijało się dużo w tych niespokojnych czasach, ani wydała w tatarskie ręce, o co, jako teraz widziałem, łacno było dnia wczorajszego, gdybym był tej dobrej kompanii nie spotkał — i wyszedłem z lasu, aby się rozpatrzeć, czy na świecie bezpieczno.
Nikogo nie było widać, jak tylko oko zasięgnąć mogło. Po dalekiej drożynie, która się bieliła między zielonymi polami, nikt nie szedł ani jechał, ale i Tatarów nie było śladu, snadź te ostatki ich wczorajsze już się pomknęły z okolicy. Wróciłem na leśną polankę, dobyłem z kieszeni onej książeczki z Godzinkami do Anioła Stróża i modlić się z niej zacząłem.
Pierwszy obudził się Urbanek, a widząc mnie z książeczką w ręku, rzecze zdziwiony: