Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/098

Ta strona została przepisana.

się po drodze zniszczeniu ludzkiemu po tym tatarskim zagonie, z żałością mijając Lubień, cały w pustkowie i zgliszcze obrócony, że tylko z rzadka wychylał się z lasu na Garbach jaki człek wynędzniały, co z gołym życiem uszedł, a teraz ze łzami jałmużny błagał.
Jeszcze dobry dzień był, kiedy stanęliśmy we Lwowie. Nie widziałem dotąd dużego miasta; w Samborzem tylko kilka razy z matką był, a wydał mi się bardzo wspaniały i myślałem, że piękniejszego kościoła nad farę i wyższej wieży nad ratuszową z taki złoconym jeleniem na szczycie chyba już w życiu nie obaczę a może i nigdzie nie ma. Tedy oczy rozwarłem bardzo szeroko, kiedy naraz, zjeżdżając z góry ku miastu, ujrzałem tyle murów, tyle baszt i tyle wieżyc, że się zdało, iż tam w tych warownych murach nie ma domów tylko same kościoły i same zamki. A to wszystko dokoła okopane fosą i wałem, a zawarte wielkimi bronami na żelazne wrzeciądze, grube jakoby drągi, tak że kiedy to wszystko na nic zamkną, tedy Lwów cały jakoby w kowanej zamczystej komorze siedzi, że chyba sie ptak do miasta dostanie.
Wjechaliśmy w rynek po kamiennym bruku, a jam się zdziwił, że taki pusty, i oglądałem się za tymi ludźmi, co mieszkają w tych wysokich kamienicach na dwa i trzy piętra, bo ledwie tu i owdzie jakiś człowiek się przewinął, ale wnet przypomniałem sobie, że to było po morowym powietrzu, które dopiero co było ustało, a i to jeszcze nie całkiem. Jeszcze mało kto powrócił był do miasta z tych, co