Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/122

Ta strona została przepisana.

żyło, miał z sobą pan doktor Kurcjusz zapisy i kwity na wielkie sumy, które mu szlachta i kupcy dłużni byli, a bratu jego, który z Wenecji do Lwowa umyślnie przyjechał, już nie chodzi tyle o to złoto i o klejnoty, co o te papiery, bo w nich ogromny majątek leży i bez nich onych długów dochodzić nie można.
— A i to wszystko przepadło? — pytam pana Dominika.
— Fok! — odzywa się znowu z poza pudeł i miechów Woroba, ale teraz to już wcale z krzykiem.
— Tak samo przepadło, jako doktor — odpowiada pan Dominik i patrzy na Worobę, ale tak, jakby go dobrze rozumiał.
— A jakżeż nie szukano, kto go wiózł, z kim jechał i u kogo we Lwowie stanął? — pytam znowu.
— Jechał z nim od Jarosławia pan Jost Fok, i u tego Foka stanął w Fatrowskiej kamienicy, co jest narożna w Rynku na południowej połaci.
— I tam przepadł? — wołam i dopiero teraz widnieje mi w głowie, czemu Woroba ciągle tak: „Fok! Fok!“ z kąta woła. — Ale skoro ten doktor Kurcjusz z panem Fokiem przyjechał i u pana Foka stanął, to pan Fok wiedzieć powinien, gdzie się podział.
— Może i wie, ale nie powie.
— A czy go pytano na ratuszu?
— Pytano długo, bo i z Krakowa, i od księcia Ostrogskiego, i od pana starosty sandeckiego Lubomirskiego listy do panów radziec i do pana wójta przyszły, aby się w to surowo wdali, i sam wenecki senat przez pana Massarego o to się upominał. Turbowano o to pana Foka w urzędzie, nawet go do wię-