A co to za ludzie i skąd? — pytam, udając, że ich nie znam.
— Ten jeden w tej długiej czarnej żupicy, to jest kupiec turecki, mówi, że nawet sułtański, a ten drugi, to hajduk z samborskiego zamku. Przyjechali za niemałą rzeczą; gdybyśmy to mieli, czego oni szukają, hej! hej! pytaliby my, co Lwów kosztuje!
— To chyba całej fury złota i srebra szukają, ano i kilku fur może — rzekę na to.
— Gdyby to były fury złota albo srebra, snadniej by im znaleźć przyszło, ale to, co temu żydowi wzięto, to ja w garści zamknę, a przecież ono za połowę Rynku stoi!
— A cóż by to za cudowna rzecz była! — wołam i mówię dalej, aby złotniczka za język pociągnąć: — żartujecie zdrowi, panie Lorenc, ze mnie prostaczka.
— To nie są żarty, ale sama prawda. Bo to jest brylant czyli diament najprawdziwszy, wielkości niepomiernej a najczystszej wody, a za taki brylant, to i setki tysięcy dukatów się płaci! Gdybyś ty miał brylant jeno taki, jak ziarnko grochu, to już zań parę wołów kupisz, cóż dopiero, kiedy taki, jak gołębie jajo! Owo taki duży brylant wzięto temu tureckiemu żydowi.
— We Lwowie mu wzięto? — pytam Lorenca.
— Nie we Lwowie, ale gdzieś niedaleko Sambora; napadł go tam w drodze Kozak jeden, czeladnik pana Koniecpolskiego, zrąbał go srodze, w polu za nieżywego zastawił a z brylantem uciekł.
Zaparł się we mnie oddech na tę powieść Lorenca i tak mi się duszno zrobiło, że i słowa jednego
Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/130
Ta strona została przepisana.