Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/135

Ta strona została przepisana.

zamknął drzwi na klucz i siadając na zydlu, patrzał na mnie milczący, jak kot na mysz złowioną. Ja tymczasem już nieco przyszedłem do siebie i serca mi trochę przybyło i zacząłem myśleć o sobie, co by robić i jakby się z tej matni wydobyć? Byłem już wyrostek duży, szesnastoletni, na wiek mój cale silny, mógłbym był już niejednemu chłopu stawić się na rękę; spojrzałem tedy na Foka bacznie, jakbym go okiem chciał zmierzyć i zważyć, czy mu się dam, czy nie dam, i czy też siłą mocą nie wydrę się z rąk tego złego człowieka. Ale Fok snać zaraz odgadł, co mam w myśli i oku, bo popatrzył na mnie przenikliwie, wydobył z pochwy swój mieczyk, pomacał palcem ostrza i znowu schował, a potem tak spojrzał na mnie, jakoby rzec chciał samymi oczyma: Nie tędy, braciszku, droga.
— Teraz możem pogadać z sobą — ozwał się Fok po chwili, a mówił już dość sprawnie po polsku, bo lat kilkanaście temu, jak był przywędrował do Lwowa.
— Ja z wami, panie Fok, nie mam żadnej sprawy — rzekę — i nic do gadania.
— Ale ja mam z tobą — mówi Fok na to. — Mam ciebie pozdrowić od pana Kajdasza; zdrów jest, niedobrześ go trafił rydlem, trzeba było lepiej.
— Widziałem dziś sam Kajdasza i rad jestem, że żyje, bom go zabić nie chciał.
— Tedy i żyda Mordacha widzieć musiałeś, a może już i wiesz, po co tu przyjechał?
— Nie wiem i nie dbam o to — rzekę śmielej, bom czuł, że mi się pokora z tym człowiekiem na nic nie przyda.