dwórko, dokoła murami wysokimi zamknięte, a wszystkie mury ślepe, żadnego w nich nie masz okna. Jeden z tych murów, lewy, to był widocznie od Zarwanicy, drugi, co był naprzeciw mnie, od ulicy Szkockiej, trzeci po prawej, od kamienicy pani rajczyni Korzeniowskiej. Patrzę na sam dół, pod siebie, i tu widzę z pociechą moją wielką drzwi, które nie mogą prowadzić gdzie indziej, jeno w sień tej kamienicy, w której siedzę zamknięty, tak, że kiedy mi się powiedzie spuścić na ziemię, to będę miał kędy wyjść na rynek, a już się bałem był, że z tego całkiem zamurowanego podwórka nie masz wyjścia i że znowu jak w klatce się znajdę.
Teraz chodzi o to, jak się na dół spuścić? Wracam na to moje rusztowanie, złażę na podłogę i prędko się obaczę, że to kłopot mniejszy, bo mam przecież płótna aż nazbyt. Popsułem go więcej, niż było potrzeba, nie dbając o to, że się pani Fokowa gniewać będzie, bom go nadarł w pasy i nawiązał tyle, że owo nie z jednego piętra, ale mało co nie z wieży ratuszowej byłbym się mógł spuścić na nim. Nie miałem gdzie tej liny uwiązać u samego okna, tedy uwiązałem ją silnie do dwóch kolców żelaznych, które miała po obu bokach owa skrzynia kowana, przewlokłem poza stół, a stamtąd miała pójść przez okno, alem jej nie puszczał jeszcze, dopóki nie będzie pora ku temu, a zdało mi się, że dopiero kiedy wieczór zapadnie, najlepszy będzie czas do ucieczki. Zrobiwszy to wszystko, położyłem się na podłogę, bo mnie już wszystkie kości bolały od umęczenia, i sam nie wiedząc, jak i kiedy, zasnąłem sobie w najlepsze.
Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/154
Ta strona została przepisana.