Strona:PL Władysław Łoziński - Oko proroka.djvu/156

Ta strona została przepisana.

Na szczęście przetrzymałem to jakoś, ale kiedym się tak wymknął całym ciężarem ciała poza okno, usłyszę trzask wielki; całe rusztowanie obaliło się w tej komorze, bo lina jak nagle szarpnęła, tak wszystko, co było na skrzyni: faski, książki, kulawy stół, runęło tam na ziemię — ale ja szczęśliwie stanąłem na dole.
Skoczyłem do onych jednych drzwi, które były na podwórzu, przebiegłem długi, ciemny chodnik i wpadłem w sień kamienicy, z sieni w bramę, z bramy na Rynek. Nie myślałem nad tym poprzednio, kędy mam się chronić, jak już będę wolny, tedy na chybił trafił biorę się ku ulicy Ruskiej. Ledwiem kilkanaście kroków ubiegł, słyszę, że pędzi ktoś za mną i woła, aby mnie trzymano i poznaję ze strachem, że to Fok. Co mam tylko tchu w piersiach i siły w nogach, pędzę jak strzała, kiedy nagle wpada mi w drogę ów mularczyk, Włoch Banti, porywa mnie za gardło i woła:
Aspetta ladro! Czekaj, złodzieju!
Chcę go gwałtem odeprzeć i byłbym go odparł, ale w tej chwili chwyta mnie Fok za barki. Wyrywam się jak mogę, kopię nogami, szamocę się, szarpię, kąsać próbuję — wszystko daremnie, trzymają mnie twardo obaj, a Fok do kamienicy swojej całą mocą mnie ciągnie. Kiedy tak myślę, żem już zgubiony, bo nawet sztyletu wydostać nie mogę, aby się bronić, tak mnie ciasno trzymali, jeden za gardło, drugi za oba ramiona, nagle jakieś dwie ogromne łapy przewiną się koło mnie w zmroku, jedna chwyta za kark Foka,