to u niego będzie, niż gdybym był sam głęboko w ziemi zakopał.
Tymczasem północ wybiła na Ratuszu. Woroba poszedł, a za małą chwilę wrócił. Dał mi mieszek dość ciężki z pieniądzmi i list do księdza Benignusa w Jędropolu, a potem dobył z zanadrza pistolet i worek z prochem i kulami i mówi:
— Mieszek tu masz z pieniądzmi i list od pana Heliasza, a pistolet weź ode mnie; przydać się, bo między pogany jedziesz. A teraz chodź!
Wziął mój węzełek, który już był gotów, i poprowadził mnie na Ormiańską ulicę. Stanęliśmy przed jednym domem z bardzo szeroką bramą, Woroba zakołatał, a kiedy nam otworzono, weszliśmy na wielkie podwórze, na którym stały duże wozy statkowe z wysokimi płóciennymi poklatami, takie same, jako wóz mojego ojca był. Przy wozach był jakiś człowiek; powiedział mu coś Woroba, a on kazał mi wleźć do woza pod poklat i tam siedzieć a nie wychylać głowy, aż kiedy za miasto wyjedziemy. Pożegnałem serdecznie, ze łzami w oczach, Worobę, dobrego przyjaciela i obrońcę mego:
— Pomagaj wam Bóg, Woroba, pomagaj wam Bóg, dobry człowieku!
— Bóg ciebie prowadź, a wracaj zdrów! — mruknął Woroba i znikł w nocnej ciemności.